Że to był kościół to pierwsze słyszę. My tam mieliśmy internat. Internat dla chłopców. Byłem wtedy w zawodówce. Najgorsza rzecz w Sulechowie. Byliśmy gorsi od wszystkiego. Głodni i poniewierani. W internacie rządził samorząd uczniowski. Był wychowawca. Strach. Na wspomnienie dziś skóra tez cierpnie. Postrach gówniarzerii. Strach wzbiera na samo wspomnienie. Za wszystko było potępienie, kopa, w łeb. Cisza, do nauki, silencjum. A nas żołądki paliły z głodu. Budynek stał przy drodze. Zawadzał jak się kto rozpędzał. Zubrzyc łatwo ale żeby wybudować coś takiego. W Sulechowie się nie przydarzyło. Budynek internatu i z czerwonej cegły zespół budynków internatu żeńskiego, zaplecze liceum pedagogicznego. Stołówka. Margaryna i chleb, marmolada, kawa zbożowa zabielana, wszystko reglamentowane. Głód nas niszczył i poniewierał a jedzenia było mało i byle jakie. Na dziedzińcu lipa, dorodna, pod nią dzwon. O godzinie 7 albo 7.30 dyżurny dzwonił. Koniec nauki cichej, kolacja. Czekało się z obserwacją na moment aż rozlegnie się błogi dźwięk dzwonu. Na kolację. Pędziliśmy na złamanie karku. Głodni. Nie wiem jak się to działo, zawsze kiedy wpadała zapewne niechętnie do nas kontrolna wizyta dyżurnych od czystości zawsze znajdowali zaschłe, zapleśniałe i z pajęczynami skórki chleba z marmolada za łózkami. A my nigdy się jakby nie nauczyliśmy, że tam może być czysto, że się sprząta, zamiata, zmywa. Przyłapani musieliśmy zjadać to co zostało tam odrzucone. Syci pewnie zasypialiśmy nieświadomie. Zbędne w nadmiarze sru, na zmarnowanie. Potem była pokuta, trzeba to było zeżreć na sucho. A jak było za twarde to co najwyżej można było zmoczyć pod kranem. Nikt niczego nie tłumaczył. Miała być dyscyplina i porządek. Ale skąd i jak. Na pytanie czemu czy jak zawsze padało bo tak a czemu nie bo nie. Dziecko przecież też człowiek. Można było przemówić na pewno by zrozumiało. Ale kto by tam sobie zawracał d…. taki drobiazgami. Nie było czasu.
Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym serwis może działać lepiej. Rozumiem
Privacy & Cookies Policy
Privacy Overview
This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Że to był kościół to pierwsze słyszę. My tam mieliśmy internat. Internat dla chłopców. Byłem wtedy w zawodówce. Najgorsza rzecz w Sulechowie. Byliśmy gorsi od wszystkiego. Głodni i poniewierani. W internacie rządził samorząd uczniowski. Był wychowawca. Strach. Na wspomnienie dziś skóra tez cierpnie. Postrach gówniarzerii. Strach wzbiera na samo wspomnienie. Za wszystko było potępienie, kopa, w łeb. Cisza, do nauki, silencjum. A nas żołądki paliły z głodu. Budynek stał przy drodze. Zawadzał jak się kto rozpędzał. Zubrzyc łatwo ale żeby wybudować coś takiego. W Sulechowie się nie przydarzyło. Budynek internatu i z czerwonej cegły zespół budynków internatu żeńskiego, zaplecze liceum pedagogicznego. Stołówka. Margaryna i chleb, marmolada, kawa zbożowa zabielana, wszystko reglamentowane. Głód nas niszczył i poniewierał a jedzenia było mało i byle jakie. Na dziedzińcu lipa, dorodna, pod nią dzwon. O godzinie 7 albo 7.30 dyżurny dzwonił. Koniec nauki cichej, kolacja. Czekało się z obserwacją na moment aż rozlegnie się błogi dźwięk dzwonu. Na kolację. Pędziliśmy na złamanie karku. Głodni. Nie wiem jak się to działo, zawsze kiedy wpadała zapewne niechętnie do nas kontrolna wizyta dyżurnych od czystości zawsze znajdowali zaschłe, zapleśniałe i z pajęczynami skórki chleba z marmolada za łózkami. A my nigdy się jakby nie nauczyliśmy, że tam może być czysto, że się sprząta, zamiata, zmywa. Przyłapani musieliśmy zjadać to co zostało tam odrzucone. Syci pewnie zasypialiśmy nieświadomie. Zbędne w nadmiarze sru, na zmarnowanie. Potem była pokuta, trzeba to było zeżreć na sucho. A jak było za twarde to co najwyżej można było zmoczyć pod kranem. Nikt niczego nie tłumaczył. Miała być dyscyplina i porządek. Ale skąd i jak. Na pytanie czemu czy jak zawsze padało bo tak a czemu nie bo nie. Dziecko przecież też człowiek. Można było przemówić na pewno by zrozumiało. Ale kto by tam sobie zawracał d…. taki drobiazgami. Nie było czasu.
Dobrze pamiętam ten budynek,często tam przechodziłem.Oczywiście od zawsze wiedziałem o jego pierwotnym przeznaczeniu.